Od 2004 r. na pustynię Szarkijja oraz w góry Jebel Akhdar w Omanie wyruszają niezwykłe wyprawy organizowane przez brytyjską organizację pozarządową "Connecting Cultures", Omańskie Ministerstwo Edukacji i tamtejszy Komitet Narodowy UNESCO oraz Przymierze Cywilizacji. W wyprawach biorą udział młodzi ludzie w wielu 17-24 lat z krajów arabskich i europejskich. Przez pięć kolejnych dni wspólnie przemierzają pustynię lub górskie szlaki, rozmawiając, wymieniając się doświadczeniami i wzajemnie poznając kultury, z których się wywodzą. Od 2011 r. w wyprawach uczestniczą także "młodzi ambasadorowie" z Polski. Poniżej ich relacje, a obok zdjęcia z tych niezwykłych wypraw.
»» ««
W dniach 19-24 stycznia 2011 roku uczestniczyłam w wyprawie na omańską pustynię Szarkijja w ramach programu współorganizowanego przez brytyjską organizację pozarządową Connecting Cultures, Ministerstwo Edukacji Sułtanatu Omanu oraz Omański Komitet Narodowy ds. UNESCO.
W wyprawie brało udział 18 młodych kobiet – 10 z Europy (po 2 osoby z: Finlandii, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii, po 1 osobie z: Holandii, Niemiec, Polski i Słowenii) i 8 z państw arabskich (3 osoby z Omanu, po 1 z: Bahrajnu, Egiptu, Jemenu, Libanu i Maroka). Organizacja „Connecting Cultures” działa od 2004 roku, zorganizowała wiele podobnych wypraw. W 2011 r. po raz pierwszy w tym przedsięwzięciu uczestniczyła reprezentantka Polski.
Do udziału w programie zostałam zarekomendowana przez Zakład Islamu Europejskiego Wydziału Orientalistycznego Uniwersytetu Warszawskiego (studiuję na I roku arabistyki – studia II stopnia) oraz przez Polski Komitet ds. UNESCO.
Pierwszą uczestniczką wyprawy, którą poznałam już na lotnisku w Dubaju, była Brytyjka syryjskiego pochodzenia. Dalsza podróż do Omanu oraz pierwszy dzień w Maskacie upłynęły nam wspólnie. I tak już zostało prawie do końca; byłyśmy współlokatorkami, zarówno w hotelowym pokoju, jak i w namiocie na pustyni. Na lotnisku w Maskacie powitał nas założyciel i zarazem szef Connecting Cultures Mark Evans wraz z omańskim przewodnikiem, odpowiedzialnym także za logistykę. Naszym pierwszym krokom na omańskiej ziemi towarzyszyła kamera (cała wyprawa była filmowana przez brytyjską ekipę).
Pierwszy dzień upłynął nam na zwiedzaniu Maskatu i przygotowaniach do wyruszenia na pustynię. Nazajutrz poznałyśmy pozostałe uczestniczki wyprawy i pojechałyśmy autokarem do obozu na pustyni. W obozie po raz ostatni mogłyśmy skorzystać z łazienek i zjeść obiad siedząc przy stole. Późnym popołudniem wyruszyłyśmy do celu, czyli do miejsca, w którym miałyśmy nocować. W lekkich plecakach miałyśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy, np. wodę; większa część naszego bagażu oraz wyposażenie (namioty, śpiwory itp.) zostały przewiezione przez organizatorów. Do celu dotarłyśmy tuż przed zmrokiem. Rozbiłyśmy namioty, a po kolacji odbyłyśmy pierwszą debatę na temat naszych wspólnych wartości. Każda z nas miała wymienić cztery najważniejsze w jej życiu wartości. Dokonałyśmy podsumowania, zapisując hasła na tablicy. Gdyby nasze systemy wartości były zupełnie różne, na tablicy mogłoby widnieć ponad siedemdziesiąt haseł, tymczasem zapisałyśmy zaledwie około dziesięciu, tak wiele się pokrywało. To oznaczało, jak podobne były nasze ideały, nasze spojrzenia na świat, bez względu na to, z jakich kręgów kulturowych pochodziłyśmy. Większość z nas na pierwszym miejscu stawiała rodzinę, przyjaciół, ojczyznę, pokój, tolerancję. Wiele wymieniało też wiarę, Boga, tradycję.
Kolejne dni przebiegały według ustalonego schematu: pobudka około szóstej rano, toaleta w iście spartańskich warunkach (wydma, chusteczki nawilżające, kropla wody z butelki, ewentualnie suchy szampon), śniadanie, składanie namiotów i wymarsz. Oprócz filmowców towarzyszył nam beduin z czterema wielbłądami, które stanowiły nieocenioną pomoc w naszej wędrówce - jechałyśmy na nich na zmianę. Po godzinie, dwóch zatrzymywałyśmy się na krótki odpoczynek przy kawie i daktylach, a po kolejnej godzinie marszu docierałyśmy do prowizorycznego namiotu, w którym czekał na nas lunch, składający się najczęściej z pity, tj. pszennego placka, topionych, a pod wpływem pustynnego słońca wręcz roztopionych serków, owoców i omańskiej chałwy.
Słowo „halwa” w języku arabskim oznacza wszelkie słodycze; w tym przypadku chałwa miała konsystencję budyniu, zaś barwę – w zależności od użytych przypraw – od ciemnopomarańczowej do brunatnej, a nawet prawie czarnej. Główne składniki chałwy to: skrobia, jaja, woda, cukier, ghi (czyli oczyszczone masło), szafran, kardamon, orzechy i woda różana. Dla kogoś przyzwyczajonego do smaku popularnej sezamowej chałwy pierwsze spotkanie z chałwą omańską jest niekoniecznie przyjemne (przyprawy oraz lekki posmak dymu nadają jej cierpką nutę, a słodyczy raczej trudno się doszukać), jednakże kolejne próby pozwalają uznać i docenić jej doskonały smak.
Przerwa na lunch trwała około trzech godzin, w trakcie których – poza jedzeniem i odpoczynkiem – dyskutowałyśmy na temat kultury, różnic kulturowych, stereotypów, sposobów prowadzenia dialogu, roli mediów etc. Opowiadałyśmy sobie o naszych krajach, naszej historii i tradycjach, szukałyśmy punktów stycznych między naszymi kulturami oraz sposobów rozwiązywania problemów i konfliktów na tle międzykulturowym. Część naszych rozmów była filmowana, część odbywała się niejako „w kuluarach” – dawało się odczuć, że wielu uczestniczkom było o wiele łatwiej rozmawiać na pewne tematy, gdy nie patrzyło czujne oko kamery. Po lunchu ruszałyśmy dalej, tym razem już bez żadnych przerw, do miejsca, w którym rozbijałyśmy obóz. Nasz omański przewodnik przywoził obiad (kurczak, jagnięcina, ryż, pita, sałatki, a także posiłek wegetariański do wyboru), a po obiedzie, już po zmroku, siadałyśmy całą grupą przy ognisku i kontynuowałyśmy rozmowy rozpoczęte wcześniej. Był to także czas na zabawę – śpiewy, tańce przy ognisku, grę na bębnach (w której niezastąpiony okazał się nasz przewodnik, Juma).
Tak upłynęły nam trzy pełne doby. Piąty dzień pobytu na pustyni (w tym dniu po raz pierwszy zaczął padać deszcz, co po ponad trzydziestostopniowych upałach stanowiło miłą odmianę) zaczął się podobnie, jednak w porze lunchu zamiast do namiotu, dotarłyśmy do obozu – tego samego, z którego kilka dni wcześniej rozpoczęłyśmy naszą wędrówkę. Największą atrakcją były prysznice – radości nie popsuł nam nawet brak ciepłej wody. Po południu wróciłyśmy autokarem do Maskatu, gdzie zakwaterowano nas w hotelu. Tym razem pokój dzieliłam z Libanką. Wracając dokonałyśmy podsumowania – obliczyłyśmy, że w ciągu pięciu dni przemierzyłyśmy ponad 40 kilometrów (w upale, wdrapując się na wysokie wydmy, pieszo albo na wielbłądach). Widziałyśmy wschody i zachody słońca na pustyni, księżyc w pełni wyłaniający się zza wydm, niezapomniane krajobrazy. Spotkałyśmy na swej drodze urocze myszoskoczki i nieco mniej urocze skorpiony, napotkałyśmy szczątki zwierząt i krążące nad nimi sępy, doświadczyłyśmy też burzy piaskowej.
Jedna z uczestniczek nazwała pustynię naszym uniwersytetem. To bardzo trafne określenie. Uczyłyśmy się tam dosłownie wszystkiego, począwszy od walki z własną słabością, poprzez naukę rozumienia samego siebie w tych nietypowych warunkach, aż po naukę prawdziwego bycia z drugim człowiekiem. Nigdy wcześniej żadna z nas nie przebywała w tak zróżnicowanej grupie. Mimo różnic kulturowych, religijnych, osobistych, stałyśmy się rodziną. Dzieliłyśmy się wszystkim, co miałyśmy, i pomagałyśmy sobie na każdym kroku. Paradoksalnie, różnice nie dzieliły nas, lecz łączyły. Można nauczyć się porozumiewać ponad różnicami, zachowując jednocześnie własną tożsamość. Ta myśl jest motywem przewodnim programu Connecting Cultures. Ogromną rolę odgrywał stojący na czele Connecting Cultures Mark Evans, który w ten program wkładał całe swoje serce; prowadził nasze debaty, podsuwał pomysły, pomagał.
Wieczór w hotelu upłynął nam na przygotowaniach do ceremonii otwarcia międzynarodowej konferencji UNESCO i Ministerstwa Edukacji Sułtanatu Omanu, poświęconej edukacji dla zrównoważonego rozwoju na rzecz różnorodności kulturowej i biologicznej. Jeszcze na pustyni wylosowano spośród nas sześć osób (trzy z Europy i trzy z krajów arabskich), które miały przemawiać podczas ceremonii. Miałam szczęście znaleźć się w tej grupie. Podzielono nas na pary, w każdej była Europejka przemawiająca po angielsku i Arabka przemawiająca po arabsku. Wystąpiłam w parze z Egipcjanką, a nasze przemówienia dotyczyły korzyści, które wyniosłyśmy z uczestnictwa w programie i pomysłów na wykorzystanie ich w przyszłości.
Ceremonia otwarcia konferencji odbywała się w słynnym hotelu Al-Bustan Palace w obecności około czterystu osobistości, w tym przedstawicieli omańskiego rządu, dyrektor generalnej UNESCO, licznych dyplomatów, polityków i naukowców. Wiedziałam, że wśród gości na sali obecni są przedstawiciele Polskiego Komitetu ds. UNESCO. Wystąpienie przed tak dostojnym audytorium było wielkim zaszczytem i wyzwaniem. Byłam szczęśliwa i dumna, że mogę reprezentować Polskę w tym niezwykłym miejscu. Nazywano nas „młodymi ambasadorami” i tak się wszystkie czułyśmy.
Po zakończeniu ceremonii otwarcia miałyśmy kilka godzin na zwiedzanie Maskatu. Wieczorem zostałyśmy zaproszone na uroczystą kolację, po której część uczestniczek udała się na lotnisko. Reszta została w Omanie jeden dzień dłużej, żeby odpocząć i więcej zwiedzić.
Pięć wspólnie przeżytych na pustyni dni tak nas do siebie zbliżyło, że znajomość nie mogła zakończyć się w dniu pożegnania z Omanem. Choć od powrotu minął prawie miesiąc, wciąż jesteśmy w stałym kontakcie. Regularnie informujemy się wzajemnie o naszych sukcesach, planach i pomysłach. Obiecujemy sobie, że za jakiś czas spotkamy się w tym samym gronie. Staramy się wcielać w życie idee, które wypracowałyśmy na pustyni i przekładać zdobyte doświadczenie na otaczającą nas rzeczywistość.
W minionym tygodniu Mark Evans wysłał każdej z nas certyfikat poświadczający uczestnictwo w programie i osobisty list o pięknej treści. W liście tym, cytując irlandzkiego filozofa i polityka Edmunda Burke’a, niejako przestrzega nas, że „jedyną rzeczą potrzebną do triumfu zła jest to, żeby dobrzy ludzie nic nie robili”. Myślę, że jest to najlepsze i najpiękniejsze przesłanie płynące z naszej pustynnej przygody i z tego wszystkiego, co było nam dane przeżyć w Omanie.
W dniach 9 – 14 kwietnia 2011 roku, dzięki rekomendacji Polskiego Komitetu ds. UNESCO wziąłem udział w międzynarodowej wyprawie w góry Jebel Akhdar w Omanie. Wyprawa zorganizowana została przez brytyjską organizację pozarządową Connecting Cultures, Ministerstwo Edukacji Sułtanatu Omanu oraz Omański Komitet Narodowy ds. Edukacji, Kultury i Nauki. Wyprawy tego typu organizowane są w Omanie już od kilku lat, ale w tym roku pierwszy raz brali w nich udział Polacy – w styczniowej wyprawie na pustynię Natalia Hapek, której relację można przeczytać na stronie Polskiego Komitetu ds. UNESCO. Wyprawa, w której ja uczestniczyłem, miała nieco inny charakter, ale jej cel był taki sam: sprawić, aby grupa młodych ludzi reprezentujących różne kultury, pozostając przez kilka dni w odcięciu od świata, poznała się nawzajem i zdołała przełamać stereotypy kulturowe. Czy się udało?
Początek był bardzo przyjemny. Po niezbyt męczącym locie z przesiadką w Istambule, znalazłem się w przytulnym hotelu w stolicy Omanu – Maskacie. Mimo że była już noc, dało się odczuć, jak wysokie temperatury panują w tym rejonie świata. Po niedługim śnie, który nie pozwolił do końca odespać podróży, zszedłem na śniadanie, gdzie nastąpiło pierwsze zetknięcie z pozostałymi uczestnikami wyprawy oraz z jej organizatorem i mentorem – Markiem Evansem, szefem Connecting Cultures. Po śniadaniu grupa zebrała się w kręgu, gdzie ustaliliśmy podstawowe fakty i dowiedzieliśmy się, dokąd dokładnie zmierzamy – w góry Jebel Akhdar, niepodal stolicy Omanu, gdzie najwyższy szczyt sięga prawie trzech tysięcy metrów nad poziomem morza. Tam przyjdzie nam spędzić wspólnie najbliższe cztery dni. Mark od razu zaznaczył, że przez ten czas będziemy mieszkali w namiotach i o dostępie do łazienki czy bieżącej wody można będzie tylko pomarzyć. Od razu jednak przyszło także pocieszenie – w górach temperatura jest znacznie niższa niż w Maskacie, zaledwie dwadzieścia kilka stopni, i zdarza się, że jest pochmurno.
Pierwsze zetknięcie z pozostałymi uczestnikami grupy od razu przyniosło podstawowy dylemat – jak tu zapamiętać te wszystkie imiona i narodowości! W wyprawie wzięło udział 16 uczestników reprezentujących 12 różnych krajów: 6 arabskich i 6 europejskich. Jak się okazało, zapamiętanie imion i narodowości stało się częścią wielu zabaw integracyjnych i aktywności podczas pierwszych kilku dni. Ale nie tylko o tak błahe kwestie chodziło organizatorom. Mark rozdał nam na początku notesy, w których każdy miał zapisywać swoje uwagi i spostrzeżenia podczas wyprawy. Notes zawierał różnego rodzaju pytania pomocnicze, nakierowujące nas na zadawanie sobie być może oczywistych, ale ważnych pytań. Już podczas drogi w góry dostaliśmy pierwsze zadanie: przeprowadzić wywiad z osobą, która siedzi obok nas w autobusie. Podczas rozmowy z Abbasem, 24-letnim Libańczykiem, odkryłem, że moje własne doświadczenia z pracy w organizacjach pozarządowych są niczym w porównaniu z doświadczeniami mojego nowego kolegi z Bliskiego Wschodu. Działa on w kilkunastu różnych organizacjach, w tym także międzynarodowych, jak RotarAct, a niektóre z nich nawet sam założył! W dalszej części wyprawy tego typu niespodzianki czekały mnie na każdym kroku – właściwie każdy uczestnik był nie lada aktywistą, działającym na rzecz swojej lokalnej społeczności i potrafiący w ciekawy sposób o tym opowiedzieć. Trzeba przyznać organizatorom, że ich wyprawa przyciągnęła prawdziwe indywidualności.
Po dotarciu w góry Jebel Akhdar zmieniła się nie tylko temperatura, ale i krajobraz. Piękne, choć surowe góry, które nas otaczały, miały stać się dla nas domem na najbliższe kilka dni... Nie wahając się, ruszyliśmy w pierwszą trasę. Okazało się, że dla wielu osób, jak na przykład dla Rizwana, 24-letniego Anglika pochodzącego z Indii, jest to pierwsza tego typu wyprawa i pierwsza też noc w namiotach, które rozbijaliśmy już prawie po zmroku, zmęczeni wycieczką. Na szczęście nasi omańscy przewodnicy mieli ogromne oświadczenie w tego typu ekspedycjach, dlatego bez problemu prowadzili nas przez górskie szlaki i wybierali optymalną trasę, którą nawet osoby beż doświadczenia były w stanie przebyć.
Jednak celem wyprawy nie był tylko trekking. Od początku, oprócz poznawania siebie nawzajem, poznawaliśmy także – poprzez liczne opowieści – kraje i kultury, z których pochodzimy. Dla wielu moich nowych kolegów byłem pierwszym Polakiem, z jakim się w życiu zetknęli. Drugiego dnia Mark zaproponował, abyśmy podczas przerwy na lunch podyskutowali o narodowych stereotypach dotyczących krajów, z których pochodzimy. Na szczęście okazało się, że w moich arabskich przyjaciołach Polska nie wzbudza wielu negatywnych skojarzeń. Tym większe było ich zainteresowanie, gdy opowiedziałem o wielokulturowej przeszłości naszego kraju, o historii polskich Tatarów, o programach, które prowadzi się w Polsce, aby jak najlepiej zintegrować przybywających do nas muzułmanów. Podobnie zresztą działo się, gdy o swoich krajach opowiadali pozostali Europejczycy uczestniczący w ekspedycji Niemcy, Holender, Hiszpan, Anglik, Słoweniec – każdy z nich miał o swoim kraju do powiedzenia coś, co zaciekawiło naszych nowych kolegów. Jeszcze mocniej dało się odczuć to, jak kruche są stereotypy, gdy o swoich krajach opowiadali koledzy z Jordanii, Omanu, Jemenu, Iraku czy Maroka.
Gdy już zapamiętaliśmy wzajemnie swoje imiona i dowiedzieliśmy się czegoś więcej o swoich krajach i kulturach, przyszła pora na poważniejsze dyskusje, animowane przez czuwającego nad wszystkim Marka Evansa. Tematy, które poruszaliśmy, czasami przeradzały się w poważne dyskusje – jak na przykład kwestia, czy to media są winne rosnącemu niezrozumieniu między kulturą arabską i europejską. Co jednak ciekawe, podział stanowisk nigdy nie przebiegał według linii podziału „geograficznego”. Bywało, że Irakijczyk nie zgadzał się z Jordańczykami, a każda ze stron znajdywała wsparcie u kolegów z Europy, którzy również na pewne sprawy spoglądali indywidualnie. Staraliśmy się także wypracować wspólne odpowiedzi na podstawowe pytania, na przykład, co dla nas oznacza słowo „kultura”? Tu również okazało się, że odpowiedzi w dużej mierze się pokrywają, choć różnice kulturowe są przecież widoczne – ale być może widzimy tylko to, co jest na powierzchni?
Na dyskusjach, poznawaniu się nawzajem i podziwianiu pięknych krajobrazów omańskich gór upłynęło nam kilka dni. W tym czasie pozostawaliśmy zupełnie odcięci od świata, bez zasięgu telefonów komórkowych, bez Internetu – może właśnie dlatego łatwiej nam było nawiązać kontakt. Ostatniego dnia dotarliśmy do położonej w górach, do niedawna niedostępnej wioski, do której dziś prowadzi nowoczesna droga, ufundowana przez Sułtana Omanu Qaaboosa. Mieszkańcy przyjęli nas w sposób niezwykły – ugościli hałwą, daktylami i owocami, a my zachodziliśmy w głowę, jak na tak niegościnnej ziemi można wytworzyć takie specjały. Swoją obecnością zaszczycił nas także jeden ze starszych mężczyzn w wiosce, a na koniec rozegraliśmy wyczekiwany przez całą wyprawę mecz piłki nożnej. Do meczu dołączyły dzieci z wioski, które, mimo że ubrane w tradycyjne stroje, okazały się niezwykle sprawnymi zawodnikami.
Ostatniego wieczora w górach, Ali, 23-letni Omańczyk, który przez cały czas wyprawy bardzo podkreślał swoją religijność i przywiązanie do islamu, zaprosił wszystkich na wspólną modlitwę do maleńkiego meczetu w wiosce. Wszyscy przyjęli zaproszenie, choć wielu z nas zaniepokoiło się, czy nie znając obyczajów i sposobu prowadzenia modlitwy, nie wykażemy się ignorancją, tym bardziej, że w wyprawie uczestniczyli przedstawiciele trzech różnych odłamów islamu: szyickiego, sunnickiego i ibadyckiego (dominującego w Omanie). Ali i jego koledzy wszystko nam wyjaśnili, a wspólna modlitwa miała właśnie służyć lepszemu poznaniu w praktyce. Scena, w której kilkunastu Europejczyków modli się w skupieniu z Arabami w małej wiosce w górach Omanu, na długo zapadnie w pamięć. Po skończonej modlitwie nasi przyjaciele wytłumaczyli nam znaczenie poszczególnych gestów i słów wypowiadanych podczas obrzędu. Stojąc przed meczetem i słuchając ich opowieści nie zauważyliśmy nawet, jak zapadł zmrok - pytaniom nie było końca, a nawet na te najtrudniejsze, dotyczące stereotypów na temat islamu, Ali i jego koledzy odpowiadali z ogromną cierpliwością.
Ostatni dzień wyprawy upłynął nam na zwiedzaniu Maskatu, wizycie w biurze Connecting Cultures, gdzie otrzymaliśmy pamiątkowe dyplomy i materiały edukacyjne. Nasi górscy przewodnicy - Juma i Muhammad po powrocie do stolicy zamienili polary i wojskowe spodnie na piękne, lśniącobiałe tradycyjne stroje i stali się przewodnikami po mieście. Wreszcie nadszedł smutny moment pożegnań, ale przecież w głowie każdego z nas zostało na tyle dużo pozytywnych wspomnień i inspirujących myśli, że nie czuliśmy wcale, jakby coś się kończyło. Każdy z nas zyskał nową perspektywę patrzenia na wiele spraw, a także nowych przyjaciół, z którymi może pozostać w kontakcie. Mark Evans żegnając nas prosił, żebyśmy szerzyli wieść o idei wypraw Connecting Cultures. Mam nadzieję, że kolejni jej uczestnicy przyczynią się do uzmocnienia pozytywnego obrazu Polski, a z powrotem przywiozą równie ciekawy zestaw wrażeń i pomysłów na działania, jak ten, z którym ja powróciłem z ekspedycji.
Od 9 do 13 grudnia 2011 roku miałam ogromną przyjemność uczestniczyć w spotkaniu młodych kobiet z całego świata w ramach programu Connecting Cultures w Omanie. Przez pięć dni w czternastoosobowej grupie dziewcząt z krajów europejskich, arabskich oraz Singapuru, wędrowałam przez pustynię, dyskutowałam o wartościach, stereotypach i dialogu międzykulturowym oraz, co najważniejsze, poznawałam ludzi.
Z wykształcenia jestem arabistką, jednak od razu po przylocie do Maskatu zauważyłam, że moja teoretyczna wiedza niekoniecznie ma odniesienie do warunków panujących w Omanie - kraju, który większość Polaków zna prawdopodobnie jedynie z gry państwa - miasta, jako jedyne państwo na „o“. Jedną z pierwszych rzeczy, które zdziwiły mnie po wyjściu z samolotu, był brak Omańczyków. Większość pracowników lotniska stanowili Hindusi. Po chwili wypatrzyłam w tłumie kilku rdzennych obywateli kraju, który odwiedzałam. Nie było to zbyt trudne, jako że wyróżniali się nie tylko wysokim wzrostem, ale również tradycyjnym arabskim strojem - "diszdaszą" (długą białą szatą, noszoną przez mężczyzn) oraz chustą wiązaną na głowie bądź "kummą", przypominającą wysoki fez. Gdy weszłam do hotelu, w którym spędziłam pierwszą noc, mym oczom ukazała się olbrzymia, przystrojona choinka. Po raz pierwszy, ale nie ostatni w czasie tej wyprawy, moja romantyczna wizja kraju arabskiego - pełnego Beduinów na wielbłądach i palm, okazała się złudna. Choinki są wszędzie.
Po nocy, w czasie której odespałam trzynastogodzinny lot z Polski, poznałam pozostałe uczestniczki naszej wyprawy. Były to dziewczyny w wieku od 17 do 25 lat pochodzące z Europy: Anglii, Finlandii, Hiszpanii, Niemiec, Polski i Holandii, krajów arabskich: Jordanii, Libanu, Maroka i Omanu. Ostatnią uczestniczką programu była, nienależąca do dwóch pierwszych kategorii, Jaslyn z Singapuru. Oprócz uczestniczek projektu, na pustynię wyruszył również kierujący całym przedsięwzięciem Mark Evans, Kelly - Irlandka mieszkająca w Nowej Zelandii, która prowadziła dla nas warsztaty, Tim - profesor uniwersytecki z Walii zajmujący się edukacją w terenie, oraz Dżumaa - Omańczyk, który pomagał nam rozbijać namioty, organizował jedzenie i umilał czas śpiewając tradycyjne beduińskie piosenki.
Po dwóch godzinach podróży do pustynnego regionu Szarkijja, dotarliśmy od obozu na skraju pustyni. Czas spędzony w autobusie poświęciłyśmy na poznanie się. Każda z nas miała za zadanie zrobienie wywiadu z jedną z nowych koleżanek, a następnie przedstawienie jej pozostałym po dojechaniu do obozu. Zadawanie prostych pytań, w stylu „co robisz w życiu?“, stawało się tylko pretekstem do długich rozmów o naszych krajach, ulubionych filmach oraz potrawach. Po dotarciu na miejsce zaczęła się główna część naszej przygody - wędrowanie przez pustynię. Z plecakami wypełnionymi butelkami wody oraz kremami przeciwsłonecznymi ruszyłyśmy w nieznane. Po godzinie dotarliśmy do miejsca pierwszego obozu, gdzie rozbiłyśmy nasze namioty. Dla wielu dziewcząt było to pierwsze tego typu doświadczenie w życiu. Niektóre z nich nie tylko po raz pierwszy spały w namiocie, ale także po raz pierwszy wyjeżdżały za granicę. Po zachodzie słońca, około 17.30, zasiadłyśmy wokół ogniska i kontynuowałyśmy nasze rozmowy - o tym, jak się żyje w naszych krajach, jakie mamy plany na przyszłość, co lubimy robić. Szybko okazało się, że mimo tego, iż pochodzimy z różnych krajów i kultur, nasze marzenia i dążenia są bardzo zbliżone.
Po zimnej nocy (temperatura wynosiła ok. 9 stopni) spędzonej w ciepłych śpiworach, ruszyłyśmy w dalszą drogę. Pojawili się kolejni uczestnicy wyprawy - trzy wspaniałe wielbłądy wraz z opiekunami. Na zmianę dosiadałyśmy wielbłądów, tak aby każda z nas miała okazję do przejechania się na tych „statkach pustyni“. Stało się to dla mnie okazją do skonfrontowania z rzeczywistością kolejnych moich opinii o Arabach i Arabkach. Po pierwsze, wszystkie Arabki uczestniczące w projekcie po raz pierwszy w życiu wsiadały na wielbłąda (przeważnie przy tym piszcząc). Ponadto, prowadzący go Beduin, ubrany w diszdaszę i tradycyjną chustę, co chwila niszczył mój romantyczny obraz i sięgał do kieszeni dżinsów ubranych pod białą szatą, po telefon komórkowy. Prowadząc wielbłąda jedną ręką i esemesując drugą udowodnił mi, że tak jak ja nie chodzę w stroju kaszubskim podśpiewując tradycyjne piosnki, tak i on nie żyje na środku pustyni jak bohater staroarabskiego poematu.
Każdy kolejny dzień odbywał się według podobnego scenariusza. Pobudka rano wraz ze wschodem słońca (5.30), składanie namiotów i śniadanie, a następnie wędrówka przez pustynię. Około 11.00, gdy temperatura stawała się na tyle wysoka, by utrudniać dalszy marsz, rozkładałyśmy obóz i zaczynałyśmy prowadzone przez Kelly warsztaty. Rozmawiałyśmy o wartościach istotnych dla nas i dla mieszkańców poszczególnych krajów oraz o stereotypach dotyczących naszych państw, jak też o roli mediów w ich rozpowszechnianiu. Ostatniego dnia mówiłyśmy o ludziach, którzy zmienili świat oraz o tym jak my możemy to robić. Wszystkie dyskusje toczyły się w sposób bardzo naturalny, przypominały bardziej rozmowy między przyjaciółmi, którzy chcą się wymienić doświadczeniami, niż akademickie dysputy. Możliwość poznania opinii ludzi z innych krajów, kultur i religii, czasami zbliżonych do moich, czasami zupełnie innych, sprawiła, że dowiedziałam się o świecie znacznie więcej niż czytając przewodniki i naukowe książki.
Po lunchu ruszałyśmy w dalszą drogę przez pustynię. Była to okazja do kolejnych rozmów i poznawania się. Rozmawiałyśmy o życiu w naszych krajach, o różnicach między religiami, ale także o tym, co sądzimy o ostatniej części sagi „Zmierzch“. Około 16.00 dochodziłyśmy do miejsca naszego kolejnego obozu, zabierając się do rozstawiania namiotów. Po kilku dniach miałyśmy już w tym sporą wprawę. Gdy zapadał zmrok, siadałyśmy wokół ogniska, jadłyśmy pyszne, tradycyjne omańskie dania i rozmawiałyśmy. Czasami nie obywało się bez śpiewów. Największe zapędy muzyczne przejawiał Dżumaa akompaniujący sobie na pustej, plastikowej butli pełniącej rolę tarbuki (arabskiego bębenka). Około 21.00 większość dziewczyn szła spać do swoich przytulnych namiotów.
Mimo dość ustabilizowanego planu dnia, nasz pobyt był pełen niespodzianek. Z jednej strony nieustannym źródłem zaskoczeń była dla nas natura. Miałyśmy okazję podziwiania zaćmienia księżyca, co na środku pustyni robiło ogromne wrażenie. Ponadto spotykałyśmy na swej drodze innych mieszkańców tej wyludnionej krainy, takich jak skorpiony oraz węże. Oprócz przedstawicieli fauny, miałyśmy okazję poznać ludzkich mieszkańców pustyni - Beduinów. Pewnego ranka zauważyłyśmy siedzącą na nieodległej wydmie kobietę. Dżumaa zaproponował, żebyśmy podeszły do niej i się przywitały. Wszyscy natychmiast przystali na taką propozycję. Nieczęsto spotyka się oryginalnych mieszkańców tych ziem. Starsza Beduinka okazała się być bardzo przyjazna. Opowiadała, że siedzi tam i tka nić z wełny swoich kóz. Moje romantyczne zapędy, co do naturalnego życia Beduinów na pustyni znowu okazały się być przesadzone, kiedy owa pani oświadczyła, że z nici tej będzie szyła pokrowce na telefony komórkowe...
Opowieści o pobycie na omańskiej pustyni mogłabym snuć jeszcze bardzo długo. Każdy moment spędzony tam jest niezapomniany. Jednak to, co jest dla mnie najważniejsze, to niezwykłe przyjaźnie, które zawarłam, w tym na pierwszy rzut oka niełatwym miejscu. Gdy po raz pierwszy usłyszałam o tym projekcie, sądziłam, że dialog międzykulturowy i przełamywanie barier to wzniosłe cele, które jednak trudno osiągnąć. Jednak patrząc na nasz pobyt z perspektywy czasu, stwierdzam, że nie było to takie trudne. Nasze zwykłe rozmowy o życiu, opowiadanie o swoich krajach, poznawanie historii dziewczyn z innych kultur, które nie różnią się znów tak bardzo ode mnie - wszystko to składało się na ten dialog. Wielki sukces projektu Marka Evansa polega na tym, że dzieje się to w sposób naturalny i wręcz niezauważalny. Trudne warunki - brak wody do mycia, spanie w namiotach, wstawanie wraz ze wschodem słońca sprawiały, że stawałyśmy się sobie coraz bliższe.
Nigdy nie zapomnę momentu, który pokazał mi, że jesteśmy zgraną, choć międzykulturową grupą i nie ma dla nas rzeczy niemożliwych. Ostatniego wieczoru, gdy temperatura znacznie się obniżyła, postanowiłyśmy rozpalić ognisko, jako że Dżumaa, który zazwyczaj to robił, pojechał po naszą kolację. Problem polegał na tym, ze żadna z nas nie miała pojęcia jak to zrobić. Zaczęło się pospolite ruszenie, w skutek którego okazało się, że jedna z dziewczyn ma zepsutą zapalniczka. Kolejnym krokiem było znalezienie jakiś resztek papieru w śmieciach i suchych gałązek. Prawdopodobnie każdy harcerz mógłby rozpalić to ognisko dziesięć razy szybciej niż my, ale z pewnością nie miałby z tego takiej satysfakcji. Gdy w końcu udało się nam rozniecić ogień, zaczęłyśmy tańczyć z radości. Siedząc z moimi przyjaciółkami wokół samodzielnie rozpalonego na środku pustyni ognia, doszłam do wniosku, że razem możemy dokonać rzeczy wielkich. I to był wspaniały efekt dialogu międzykulturowego.
„A gdzie to jest?!?”- to pytanie słyszałam chyba najczęściej, gdy oznajmiałam rodzinie i przyjaciołom, że na początku stycznia wybieram się w ramach programu Connecting Cultures do Omanu. Jak się zresztą okazało już na miejscu, miałam odpowiadać na nie jeszcze niejednokrotnie - próby wyjaśnienia, że „Poland” to nie to samo co „Holland” były o tyle utrudnione, że Arabowie zwykle mają problemy z wymówieniem litery „p”… pierwsze kroki na krętej drodze zapobiegania nieporozumieniom międzykulturowym zostały jednak postawione.
Wyprawa na omańską pustynię Szarkijja zorganizowana została 13-17 stycznia 2012 r. przez brytyjską organizację pozarządową Connecting Cultures, Ministerstwo Edukacji Sułtanatu Omanu oraz Omański Komitet Narodowy ds. Edukacji, Kultury i Nauki. Moimi towarzyszkami w zmaganiach z pustynią, własnymi słabościami i brakiem prysznica było 15 młodych kobiet z Europy i krajów arabskich. Głównym celem programu było odkłamywanie stereotypów i budowanie opartej na wiedzy z tzw. pierwszej ręki świadomości międzykulturowej.
Można się zastanawiać, dlaczego jeden z założycieli Connecting Cultures, Mark Evans, wybrał jako miejsce osiągania tak postawionych celów akurat pustynię, a nie np. wyposażony w najnowsze multimedia hotel z basenem i sauną. Pięć dni spędzonych w Omanie pozwoliło mi jednak zrozumieć, że w tym szaleństwie jest metoda. Nic nie buduje wzajemnego zaufania i bliskości, niezbędnych by w pełni otworzyć się przed drugim człowiekiem tak, jak wspólne rozbijanie namiotów, wzajemne pomaganie sobie przy myciu włosów suchym szamponem i narzekanie na piasek w jedzeniu. Wbrew pozorom nawet najbardziej otwartym osobom ciężko bywa zapomnieć o politycznej poprawności i własnych wyobrażeniach na temat „innego” i szczerze, z otwartym umysłem zadawać pytania i słuchać. Jestem przekonana, że krąg wokół ogniska pod rozgwieżdżonym niebem jest ku temu o, nomen omen, niebo lepszym miejscem niż sala konferencyjna, gdzie każdy ma dostęp do Internetu i nieustannie odpisuje znajomym na smsy.
Nie zawsze oczywiście było lekko. Nasza codzienna rutyna: pobudka o wschodzie słońca, zwijanie obozu, kilka kilometrów marszu z przerwą na kawę i obiad oraz konieczność rozbicia namiotów zanim zapadła noc bywała fizycznie męcząca. Na szczęście w wędrówce wspierały nas cztery wielbłądy i codzienna porcja daktyli. Drugiego dnia podróży wytworzył się nawet mały, nieformalny „klub miłośników wielbłądów” – dziewczyny poiły je wodą z butelki i uczyły się od ich opiekuna, Abdullaha, komend niezbędnych do zapanowania nad tymi kapryśnymi niekiedy zwierzętami.
Duże zasługi w uczynieniu wyprawy bardziej owocną i przyjemniejszą mieli także nasi koordynatorzy – Scotty, Katie i Pete. To między innymi dzięki nim rozmowy nigdy nie były sztuczne, choć ich tematy były nam z góry zadawane. Nigdy nie zapomnę, jak Pete przeobraził dyskusję o roli mediów w kreowaniu stereotypów w debatę rodem z brytyjskiej Izby Lordów. Dziewczyny fantastycznie udawały brytyjski akcent i zwracały się do pozostałych uczestniczek z iście lordowskimi manierami. Najważniejszy chyba jednak był autentyczny zapał, z jakim wszyscy przystępowali do rozmowy – nieważne, czy dotyczyła ona najważniejszych w życiu wartości (wolność, przyjaźń i altruizm!), stereotypów dotyczących poszczególnych krajów (w Polsce wszyscy jedzą tylko kapustę, a Libańczycy to najbardziej zarozumiała z nacji), czy poglądów religijnych (jak się okazało, większość Europejek była niewierząca). Raz udało nam się nawet pozbyć męskich członków wyprawy i pół nocy prowadziłyśmy „babskie rozmowy” o związkach, urodzie i poglądach na życie. Zdumiewające było, jak różnie postrzegamy rolę małżeństwa i rodziny (podział nie zawsze przebiegał po linii Arabki - Europejki), jak różne przeszkody musimy pokonywać, by zrealizować swoje cele oraz ile siły wymaga niekiedy podążanie za własnymi marzeniami. Ambicja tych dziewczyn, ich wytrwałość, chęć niesienia pomocy innym i wiara w to, że każdy z nas może chociaż troszkę zmienić świat były prawdziwie inspirujące… Jak się okazuje, z wyprawy na pustynię można przywieźć do domu o wiele więcej, niż tylko piasek w butach (i w plecaku… i w kosmetyczce… i w kapturze bluzy…).
W dniach 29 marca – 4 kwietnia 2012 roku brałem udział w wyprawie Connecting Cultures w Omanie. W międzynarodowym gronie wędrowaliśmy przez bezdroża gór Jebel Akhdar. To malownicze miejsce i grupa składająca się z reprezentantów 17 państw skłoniło nas do refleksji nad pojęciem kultury i jej wpływem na nasze życie. Parę dni wystarczyło, żeby początkowo zupełnie obce mi osoby stały się bliskimi znajomymi. Jak to się jednak zaczęło?
Organizatorzy utworzyli dla nas, uczestników Connecting Cultures, specjalną grupę na Facebooku. Na wiele tygodni przed wyprawą mogliśmy wstępnie poznać się wzajemnie. Już sam rzut oka na długą listę narodowości sugerował, że sporo będziemy mogli się od siebie nauczyć. Europa miała być reprezentowana przez 7 państw: Wielką Brytanię, Holandię, Niemcy, Szwajcarię, Słowenię, Polskę i Szwecję. Bliskowschodni uczestnicy pochodzili z 9 państw: Maroka, Egiptu, Jordanii, Libanu, Iraku, Kuwejtu, Arabii Saudyjskiej, Jemenu i Omanu, który wyznaczył dwie osoby. Dodatkowo, jeden uczestnik miał przylecieć do Maskatu aż z Singapuru. Za pośrednictwem Internetu zaczęliśmy rozmawiać o zbliżającej się przygodzie, uzgadniać listy ekwipunku, planować wspólny dłuższy pobyt w Omanie. Każdy podał szczegóły swojego połączenia lotniczego, żeby można było spotkać się wcześniej, jeśli ktoś leciałby tymi samymi liniami. Pech chciał, że, w przeciwieństwie do innych grupek uczestników, nie miałem okazji zapoznać się z pozostałymi uczestnikami podczas lotu. Nic jednak straconego...
Przyleciałem późnym wieczorem i zostałem odebrany z lotniska przez służby hotelowe. Miałem dzielić pokój ze słoweńskim uczestnikiem wyprawy, ale okazało się, że zostawił swoje rzeczy i gdzieś wyszedł. Wyruszyłem więc na poszukiwania. Po krótkim spacerze znalazłem grupkę chłopaków, którzy już przylecieli i szybko się z nimi zapoznałem. Ku zdziwieniu gości i obsługi, siedzieliśmy na trawniku tuż przed głównym wejściem do hotelu, jedząc fast-fooda, grając w karty i głośno dyskutując. W parę chwil grupa się zintegrowała. Poszczególne osoby połączyły wspólne studia, upodobania muzyczne lub sympatie piłkarskie. Niechętnie rozeszliśmy się do pokojów po północy, bo następnego dnia wcześnie rano mieliśmy wyruszyć w góry.
O 7 rano przy hotelowej recepcji czekał na nas Mark Evans, organizator Connecting Cultures. Wyjaśnił nam ideę naszej wyprawy i pokazał na mapie region, w który się wybieraliśmy. Każdy dostał niewielką plastikową torebeczkę, w której miały znaleźć się cenne rzeczy osobiste – paszport, portfel, bilet lotnicze, komórka. To ostatnie nie było opcjonalne, telefony miały być bezwzględnie zgaszone i nieużywane podczas wędrówki. Następny kontakt ze światem za cztery dni.
Pierwszemu spotkaniu z górami towarzyszyły podstawowe lekcje bezpieczeństwa. Musimy uważać na węże i ostrożnie wkładać stopy do butów upewniając się, że nie ma w nich skorpiona. Trzeba zasłaniać jak największą powierzchnię ciała i smarować się kremem z filtrem, bo słońce na tej wysokości jest bardzo silne. Trzeba pić jak najwięcej wody. Poznaliśmy też Iana, który miał być naszym opiekunem podczas wyprawy. Poprosił, żebyśmy zastanowili się w grupach, na co musimy zwracać uwagę podczas wędrówki. Kiwał głową z aprobatą, gdy wymienialiśmy: ostrożnie stawiać stopy, uważać na obluzowane kamienie, nosić czapkę, iść za przewodnikiem – ta ostatnia propozycja go rozbawiła. „Czy nikt was nie uprzedzał, że nie ma przewodnika? Idziecie sami”. I faktycznie, Ian pożegnał nas, mieliśmy się spotkać dopiero na miejscu obozowania. Dostaliśmy urządzenie GPS, krótkofalówkę i słowa otuchy, że te góry nie są aż takie rozległe, żeby się zgubić.
Pomysł samodzielnej wędrówki okazał się bardzo trafiony. Nigdzie się nam nie spieszyło, było mnóstwo czasu na rozmowy. Uczestnicy zaczęli odważniej opowiadać o sobie i miejscu, z którego pochodzą. Każda wymiana zdań była pouczająca. Okazało się, że nie wszyscy, którzy przylecieli z Bliskiego Wschodu, są Arabami. Salim, chłopak z Iraku, był Kurdem. Niektórych zaskoczył Brytyjczyk, który od początku utrzymywał, że nie jest autorytetem w kwestii języka angielskiego, bo to jego drugi język. Dumnie podkreślał, że jego ojczyzną jest Walia, a językiem ojczystym walijski. Jeszcze barwniej wyglądała mozaika wyznaniowa: oprócz zadeklarowanych ateistów byli chrześcijanie (katolicy i protestanci), muzułmanie (sunnici, ibadyci i szyita) oraz buddysta. Pochodzenie z różnych środowisk, różnice w poglądach politycznych, zamożności i planach na przyszłość nie stały na przeszkodzie w kontaktach i nie stwarzały konfliktów. Wręcz przeciwnie, były punktem wyjścia do ciekawej wymiany zdań.
Parokrotnie w ciągu dnia zatrzymywaliśmy się pod drzewem w cieniu i pod okiem Iana dyskutowaliśmy o kontaktach międzykulturowych. Najczęściej mieliśmy za zadanie omówić zaproponowany temat w parach lub w małych grupach, a następnie podzielić się naszymi wnioskami na forum. Jedno z takich spotkań było poświęcone wartościom, które są najważniejsze w naszym życiu. Padały liczne sugestie – rodzina, pokój, rozwój osobisty, pomoc innym. Okazało się, że wszyscy tworzymy hierarchię naszych priorytetów w podobny sposób. Doszliśmy do wniosku, że jako ludzie posiadamy te same potrzeby związane ze stabilnym i szczęśliwym życiem. Różnice leżą w sposobach, którymi te potrzeby realizujemy.
Dzień podczas wyprawy był bardzo długi. Zaczynał się pobudką o 6 rano. Następnie śniadanie i pakowanie obozowiska. Każdy uzupełniał osobiste zapasy wody w butelkach podpisanych swoim imieniem. Przed wyruszeniem Ian wyznaczał nam tematy, nad którymi mieliśmy się zastanowić podczas wędrówki. Trudy górskiej wspinaczki bardzo nas zbliżyły. Gdy grupa się gubiła staraliśmy się wspólnie zastanowić, gdzie należy iść. Pod koniec dnia, gdy byliśmy bardzo głodni, każdy chętnie opowiadał o kuchni z regionu, z którego pochodzi. Wieczór upływał nam na rozmowach przy ognisku i posilaniu się omańskimi specjałami, które przywoził Dżuma – Omańczyk pomagający w organizacji wyprawy. Do późnej nocy graliśmy w różne gry, śpiewaliśmy, a czasami nawet tańczyliśmy. Wspaniałą obozową atmosferę dopełniał fakt, że byliśmy w tak niezwykłym miejscu. Nikogo dookoła, tylko my i przyroda. Wielu z nas wolało spać na zewnątrz, przy ognisku, by przez noc móc podziwiać rozświetlone gwiazdami niebo.
Po powrocie z gór mieliśmy okazję zwiedzić najciekawsze miejsca w Maskacie – Meczet Sułtana Kabusa, suk znajdujący się na nabrzeżu oraz Uniwersytet Sułtana Kabusa. Rolę przewodników pełnili nasi nowi omańscy koledzy, którzy z wielkim zapałem opowiadali o swoim kraju. Ostatniego dnia wyprawy zostaliśmy zaproszeni przez Marka Evansa na uroczystą kolację. Każdy z uczestników opowiadał o swoich wrażeniach i planach na przyszłość. W związku z Connecting Cultures wszyscy żałowali tylko jednej rzeczy – że projekt trwał zaledwie parę dni. Organizatorzy podkreślali, że byliśmy pierwszą tak zróżnicowaną narodowo grupą oraz pierwszą, która tak znacząco się zżyła i dobrze zorganizowała. Postanowiliśmy bowiem przy pomocy Facebooka, na długo przed przylotem, że spędzimy razem jeden dodatkowy dzień. Większość z nas została więc po końcu wyprawy. Wyruszyliśmy wspólnie, na własną rękę, na rejs łodzią i nurkowanie.
Wszyscy żałowaliśmy, że to już koniec pobytu. Nikt nie mógł uwierzyć, że spędziliśmy razem zaledwie parę dni – czas ten wydawał się zdecydowanie dłuższy. Mieliśmy wrażenie, że jesteśmy starymi znajomymi. Pozostajemy w kontakcie i planujemy wspólne inicjatywy. Wyprawa Connecting Cultures była niezwykle pouczającym doświadczeniem, ale stanowiła również dla uczestników inspirację na przyszłość. Wszyscy zgodnie przyznaliśmy, że projekty dialogu międzykulturowego są potrzebne, a hasła tolerancji, walki z niewiedzą i promowania kontaktów międzyreligijnych nie są pustymi sloganami. Uczestnicy powiedzieli, że są zdecydowani angażować się w dalsze projekty, które promują idee podobne do Connecting Cultures.
Na początku grudnia 2012 roku, podczas gdy w Polsce rozpoczynała się zima, temperatury spadły poniżej zera, a krajobraz za oknem pokrył się śniegiem, miałem możliwość wyrwania się na kilka dni z mroźnej rzeczywistości na gorącą pustynię Omanu. Wyprawa organizowana pod szyldem Connecting Cultures była jednak nie tylko okazją do wygrzania się w słońcu, ale pozwoliła mi poznać niesamowitych ludzi, uczestniczyć w porywających dyskusjach i spojrzeć na dialog międzykulturowy z zupełnie innej perspektywy – aktywnego uczestnika.
W projekcie wzięło udział 17 osób z 16 krajów Europy i Świata Arabskiego, reprezentowane były takie kraje, jak Oman (Salim & Omar), Maroko (Salah), Liban (John), Irak (Hassan), Arabia Saudyjska (Faisal), Egipt (Ahmad), Jemen (Essam), Słowenia (Peter), Niemcy (Peter), Hiszpania (Manuel), Finlandia (Jonne), Szkocja (David), Chorwacja (Sinisa), Andora (Joao), Holandia (Bob) i oczywiście Polska (wyżej podpisany). Wraz z nami podróżował też Sam, Brytyjczyk, który całe życie spędził organizując wyprawy na pustynie całego świata, a naszej wesołej gromadzie służył nieocenionymi radami dotyczącymi tego jak najlepiej się zachować w tak trudnych warunkach.
Do znajdującego się w Maskacie hotelu z powodu problemów z połączeniem lotniczym dotarłem jako ostatni. Po ledwo dwóch godzinach snu obudził mnie mój holenderski współlokator i zeszliśmy na śniadanie, gdzie poznaliśmy resztę grupy. Po krótkiej rozmowie z Markiem Evensem, pomysłodawcą omańskich wypraw Connecting Cultures, wyruszyliśmy na pustynię. Tam zostawiliśmy większość bagaży w stałym obozie, pakując jedynie najpotrzebniejsze rzeczy do podążającego za nami Markowego Land Rovera, a ze sobą zabierając jedynie wodę, kremy przeciwsłoneczne, chusty i aparaty fotograficzne. Do obozu mieliśmy powrócić dopiero za 5 dni, po długim czasie spędzonym wspólnie bez jakiejkolwiek elektroniki (telefony, odtwarzacze mp3 – wszystko zostawiliśmy Markowi), bez prysznica, bez stałego dachu nad głową, ale też bez problemów codziennego życia, więc ze sposobnością na czerpanie wszystkiego co się da z natury i od ludzi dookoła nas.
Każdy nasz dzień na pustyni wyglądał podobnie. Pobudka ok. 6.00 rano (czyli, 3.00 naszego czasu, potrzeba chwili, by się przestawić!), składanie namiotów, śniadanie (płatki z mlekiem, arabski chleb z miodem lub serem topionym), pakowanie obozu. O 8.00 wyruszamy i wędrujemy do 12.00, gdy temperatura uniemożliwia dłuższe przebywanie na słońcu. Od południa do 15.00, po lunchu (chleb, ser i tuńczyk), na zacienionych matach odbywają się moderowane przez Marka dyskusje. Następnie znów ruszamy w drogę, by koło 17.00 rozpocząć rozbijanie namiotów. Wkrótce potem zachodzi słońce, jemy obiadokolację (kurczak, mieszanka warzywna, ryż, pyszny humus!) i rozpalamy ognisko, przy którym najwytrwalsi siedzą do późnych godzin nocnych.
Surowe warunki pustyni, brak rozpraszającej elektroniki i odcięcie się od codzienności pozostawiły miejsce jedynie dla jednego – interakcji z drugim człowiekiem. To właśnie czas spędzony na indywidualnych konwersacjach podczas wędrowania, czy wspólne rozmowy przy ognisku były najcenniejszym doświadczeniem tego wyjazdu. Podczas niemoderowanych, luźnych rozmów można było zgłębić przeróżne tematy. Od bardziej poważnych, dotyczących religii czy polityki, do lżejszych, o granicach poczucia humoru, filmach, sporcie i kobietach. Wtedy mogliśmy dotrzeć do sedna interesującego nas zagadnienia, nikt nikogo nie poganiał, nikt się nigdzie nie spieszył – rozmowa z drugą osobą była wtedy najważniejsza.
Rozmowy moderowane same w sobie były jedynie punktem wyjścia do dalszych dyskusji. Dwie godziny spędzane codziennie na rozważaniu bardzo ważnych, ale też bardzo ogólnych tematów (np. wspólne wartości, cechy lidera, stereotypy o naszych ojczyznach), to zbyt mało, by zgłębić je w pełni. Siłą rzeczy poruszaliśmy się wszyscy po powierzchni danego zagadnienia, ale równocześnie znajdywaliśmy przyjemność w możliwości rozmowy w szerszym gronie.
Wbrew pozorom różnice kulturowe nie stanowiły przeszkody w komunikacji, a wręcz przeciwnie – były źródłem niezliczonej liczby pasjonujących tematów, przez co nigdy nie doświadczyliśmy krępującej ciszy przy ognisku. Gdy tematy się wyczerpywały, w sukurs przychodziła prezentacja narodowych tańców, śpiewy z Jumą (naszym omańskim przewodnikiem) akompaniującym na bębnie lub pustej butelce po wodzie, czy delikatna burza piaskowa, którą przywitaliśmy z niemałym entuzjazmem.
Powrót do cywilizacji, chociaż wiązał się z wyczekiwanym przez nas prysznicem, ponownym połączeniem z telefonem i odtwarzaczem mp3, znakomitym jedzeniem w przepięknej restauracji i wieloma innymi udogodnieniami, nikogo tak naprawdę nie ucieszył – oznaczał bowiem, że nasz wspólnie spędzany czas dobiega końca. Pozostają jednak wspomnienia i pozostaje przyjaźń: z jednej strony rozmowy, których nigdy nie zapomnę, z drugiej możliwości dalszego intensywnego podróżowania. W XXI wieku świat jest mały, a przemieszczanie się coraz łatwiejsze, stąd mam pewność, że w ramach naszej grupy Connecting Cultures, spotkamy się jeszcze nie raz.
Ogrom pustyni, cisza i wiatr uzależniają. Ale jeszcze bardziej uzależniają ludzie, z którymi na tej pustyni jesteś i dzielisz tę nieziemską przestrzeń. Przez pięć dni, na początku stycznia 2013, 17 dziewcząt (7 z krajów arabskich, 10 z krajów europejskich) musiało się nauczyć bycia grupą, a nie pojedynczymi jednostkami. Być grupą zwartą – by żadna nie zgubiła się, nie odłączyła od reszty; grupą zorganizowaną – obóz sam się nie rozłoży i nie złoży, a ognisko samo się nie rozpali; grupą wspierającą – niektórzy tęsknili bardziej, inni mniej, ale miło było przytulić, pocieszyć, rozśmieszyć i wspólnie sturlać się z wydmy; grupą wyrozumiałą – akceptującą i szanującą. Tak rozpoczyna się krótka opowieść o niezwykłej, intensywnej i najwspanialszej podróży w moim życiu, którą rozpoczęłam 2013 rok. Na 5 dni naszym domem stała się pustynia w Omanie. A wszystko to dzięki Polskiemu Komitetowi do Spraw UNESCO i fundacji Connecting Cultures.
Moja podróż zaczęła się już dużo wcześniej, w momencie kiedy zaczęłam poznawać arabską kulturę, islam, geografię. Od października zaczęłam studiować filologię arabską, wcześniej na moim ukochanym, kulturoznawczym fakultecie miałam okazję zaciekawić się kulturą i pokochać arabski. Dużo rzeczy kotłowało się w mojej głowie, a brakowało mi jednego – kontaktu z żywym człowiekiem z kraju arabskiego, podróży do tej dotychczas jedynie wyobrażonej krainy. Tak więc, gdy podczas międzylądowania w Dubaju zobaczyłam napis „Kerfur” arabskim alfabetem wzruszyłam się co nie miara. To prawda - pomyślałam!
Na lotnisku w Maskacie spotkałam Laurę, 17-letnią dziewczynę z Andory, która tak jak ja nie mogła uwierzyć własnym oczom, że znajduje się w miejscu, gdzie panuje temperatura powyżej zera, ba! nawet powyżej 20 stopni, mimo późnej pory. Pełne pytań i ekscytacji odnośnie porannego wyjazdu na pustynię, długo rozmawiałyśmy w naszym wspólnym hotelowym pokoju, wzięłyśmy ostatni prysznic i położyłyśmy się spać na bardzo wygodnych łóżkach wyłożonych niezwykle przyjemną pościelą. Nie do końca zdawałyśmy sobie sprawę z tego, że kolejną noc prześpimy na ciepłym piasku, pod niebem pełnym gwiazd, przy lekkich podmuchach wiatru, wśród śmiechów, szeptów reszty dziewczyn. Zostałyśmy bliskimi kompankami do samego końca.
Rano, po ogromnym, pysznym i niecodziennym śniadaniu wszystkie spotkałyśmy się z Markiem, Joe, Paulem, Johan i Juma - naszą trenerską i opiekuńczą ekipą. Usiedliśmy w kręgu, a ja próbowałam opanować wszystkie twarze, szukając od razu dziewczyn z krajów arabskich. Zobaczyłam tylko trzy w chustach. I coś zazgrzytało w mojej głowie. Ja sama zastanawiałam się, czy nie wziąć swojej, żeby uszanować ich tradycję, a tu się okazuje, że nikt tego nie oczekuje. Poznałyśmy się i wyruszyliśmy w drogę.
W busie wiozącym nas na pustynię odbyły się pierwsze, nieśmiałe rozmowy. Bardzo delikatnie zaczęłyśmy wymieniać informacje na różne tematy w parach – naszym pierwszym zadaniem było przeprowadzenie wywiadu. Jak tylko każda z nas otrzymała satysfakcjonujące odpowiedzi, większość dziewczyn ze zmęczenia poszła spać. Ja nie mogłam - za oknem mijaliśmy sklepy i zauważyłam. że na każdym z nich nazwa napisana jest zarówno po arabsku, jak i po angielsku!
Pustynia zaskoczyła przede wszystkim krzaczkami. Było ich dużo, co może brzmieć dziwnie, ale niedługo miałyśmy się dowiedzieć, dlaczego. Kolejnego poranka obudziła nas ogromna rosa. Dzięki niej nawet na pustyni jest życie. Otrzymałyśmy pierwsze instrukcje, jak przetrwać w tak niecodziennych dla nas warunkach, i wyruszyłyśmy na pierwszy spacer po piasku.
Nawet nie zauważyłyśmy, kiedy dotarłyśmy do obozu. Pochłonęły nas rozmowy na babskie tematy, zachwyt słońcem i pustką dookoła. Pierwszego dnia czekała nas prawdziwa niespodzianka: rodzina Beduinów zaprosiła nas na kolację. Zostałyśmy niezwykle ugoszczone. Rozsiadłyśmy się wokoło ogniska i skosztowałyśmy pierwszej omańskiej kawy z daktylami. Mmmm, wciąż mam ten smak w ustach! Drzwi beduińskiego domu (a na wykładach mówiono nam o ogromnych namiotach, w których Beduini rzekomo mieli mieszkać!) były otwarte, zajrzałam tam ukradkiem i dostrzegłam telewizor. Mieli również samochód. Z naszych obserwacji wynika, że owszem, cywilizacja zmusza ich do pewnych zmian, ale nie ulegają jej w stu procentach. Kobiety nie mogły z nami spędzić wieczoru, gdyż towarzyszyli nam mężczyźni. Siedziały nieopodal przyglądając się. Po pewnym czasie zostało podane jedzenie. Podzieliliśmy się na 5-cio osobowe grupki i każda dostała ogromną miskę ryżu, kurczaka, sałatki i hubzy - czyli tamtejszego chleba. Zostałyśmy również poinformowane, że nie dostaniemy sztućców, więc jadłyśmy rękami! Było to fantastyczne doświadczenie, dla niektórych traumatyczne, ale najadłyśmy się jak smoki, mimo wszelkich starań wciąż zostawiając jedzenie na talerzu. Nie było to jednak grzechem, bo, jak się dowiedzieliśmy, ta rodzina ma kozy, więc zostałyśmy zapewnione, że nie urazimy gospodarzy zostawiając niedojedzone resztki. Wyrazem gościny było również to, że oni zaczęli jeść dopiero kiedy my skończyliśmy. Do naszego obozu zabraliśmy ze sobą Salima, który spędził z nami dwa kolejne dni opiekując się wielbłądami, które dzielnie woziły nas na swoich grzbietach.
Zasnęłam pod niebem pełnym gwiazd, w towarzystwie 4 innych dziewczyn – dwóch Omanek, Rumunki i Chorwatki. Nie mogłam zliczyć spadających gwiazd i bardzo długo zasnąć z radości.
Każdego kolejnego dnia budziłyśmy się o wschodzie słońca, sprzątałyśmy obóz, jadłyśmy pyszne śniadanie! Dżem z mango został moim ulubionym śniadaniowym aperitifem! Potem wyruszałyśmy w drogę, podczas której z dnia na dzień snułyśmy coraz głębsze i ciekawsze rozmowy. W czasie lunchu brałyśmy udział w fantastycznych warsztatach, podczas których rozmawiałyśmy o wartościach, stereotypach, odpowiedzialności mediów za kulturowe niezrozumienie, ludziach którzy nas inspirują. To wszystko było bardzo jednoczące, ale też motywujące do działania, do wiary we własne idee i potrzebę wcielania ich w życie. Każdego dnia nasze rozmowy „on-line” były jedynie ziarnkiem zasianym, które owocowało w późniejszych rozmowach „offline”. Podczas nich poruszałyśmy zarówno temat kina, jak i małżeństwa, tańca i rodziny, a także wielu, wielu innych, co sprawiało, że z minuty na minutę byłyśmy sobie bliższe. Wieczory umilał nam nasz superhero – Juma! Nie dość, że dzięki niemu miałyśmy gdzie spać (dowoził nam namioty, śpiwory, maty), co jeść (karmił nas lunchami oraz przywoził przepyszną kolację!), to każdego wieczoru grał na bębnach i z wielką cierpliwością uczył nas omańskich piosenek i tradycyjnego tańca. Piosenka „la le la le” zrobiła furorę, a my za każdym razem w podzięce za jakiś gest z jego strony jednym chórem zaczynałyśmy śpiewać.
Ostatnią noc, mimo odwiedzin ogromnego, białego skorpiona w naszym obozie, większość z nas spędziła w śpiworze pod gołym niebem.
Ciężko ubrać w słowa te wszystkie emocje i przeżycia. Do teraz śnię po angielsku, a w wolnych chwilach, w ramach poprawy nastroju nucę omańskie piosenki. Dla mnie magią było nie tylko wyrwanie się ze świata, w którym jestem niemalże zrośnięta z komputerem i komórką, do miejsca gdzie mogłam o nich tylko pomarzyć, ale przede wszystkim spotkanie z osobami z różnych krajów, w tym z krajów arabskich, o których miałam kompletnie inne wyobrażenie. Okazało się, że dziewczyny fantastycznie mówią po angielsku, studiują, działają, pracują, spełniają się, inspirują energią i serdecznością! Najważniejszy moment dla mnie nastąpił w drodze powrotnej do Maskatu. Wydarzyło się coś niesamowitego. W pewnym momencie, Nawal podłączyła swój telefon do głośników i bardzo głośno zaczęła grać muzyka. Zaczęłyśmy tańczyć i klaskać jak szalone, śpiewać „Turn around, nothing can stop us now!”. Miałam wrażenie, że jesteśmy naprawdę razem, granice się zatarły, a my znalazłyśmy kolejną rzecz, którą lubimy robić razem. Wygłupiać się.
Nauczyłam się bardzo ważnej rzeczy. Wiele nas łączy, to fakt. Wiele nas różni, to też prawda. Zadanie, jakie stoi przed nami, to rozumieć i akceptować te różnice, nie bać się pytań i odpowiedzi. Pokazywać innym jak wielki potencjał drzemie w nawiązywaniu kontaktu z drugim człowiekiem.
1-5 lutego 2013 r. uczestniczyłem w specjalnej wyprawie Connecting Cultures, zorganizowanej z okazji 60-lecia sieci Szkół Stowarzyszonych UNESCO. Moja wyprawa do Omanu zaczęła się 30 stycznia 2013 roku od wyjazdu do Warszawy, gdzie następnego dnia miałem samolot do Maskatu.
Przed południem byłem już w ulokowanym w Alpach, na lotnisku Kloten w Zurychu, gdzie czekał na mnie Airbus A330 linii Swiss, którym z międzylądowaniem w Dubaju miałem dostać się w osiem godzin do Omanu.
Po spokojnym locie, około północy mój samolot wylądował w międzynarodowym porcie lotniczym w Maskacie. Na lotnisku bardzo szybko rozpoznałem innych uczestników wyprawy z Danii i Szwajcarii, którzy stali w długiej na godzinę kolejce dla obywateli, a nie w pięciominutowej dla turystów.
Pomimo faktu, że gdy wyszliśmy z terminalu było po pierwszej w nocy, mieliśmy problemy z przedostaniem się do hotelowego samochodu z powodu niesamowitej ilości ludzi na ulicach, którzy, jak nam się wydawało, nigdy nie śpią.
Pokoje w hotelu były dwuosobowe, co już miało nas w pewnym sensie zmusić do poznania się. Moim współlokatorem był niezwykle miły Francuz, który z wielkim, ciepłym uśmiechem otworzył mi drzwi od naszego pokoju o godzinie drugiej nad ranem.
Poranek był ciężki ze względu na różnicę czasu i stosunkowo krótki sen. Na domiar złego, pół godziny przed naszymi budzikami obudził nas Beduin, który jak później się okazało, również jedzie z nami. Stanął przede mną w drzwiach w tradycyjnym omańskim stroju (dishdasha), udając obsługę hotelową. Bez większego wysiłku uwierzyłem mu, ponieważ byłem tak strasznie zmęczony i niewyspany po podróży, że nic nie miało prawa mnie już zdziwić.
Po śniadaniu poznaliśmy resztę uczestników wyprawy. Początki były bardzo nieśmiałe i trochę milczące, ale teraz, gdy patrzę z perspektywy czasu, to wiem, że to trwało naprawdę chwilę.
Później spotkaliśmy Marka Evansa, który zajmuje się organizacją wypraw. Opowiedział nam o projekcie, o zasadach panujących na pustyni i podczas naszego kursu, podał nam cele i zadania, które konsekwentnie mieliśmy realizować przez te kilka dni, po czym zaprosił nas do małego autobusu, którym w kilka godzin mieliśmy dojechać na pustynię.
Naszym pierwszym zadaniem było poznanie osoby siedzącej obok podczas tej kilkugodzinnej podróży. Ja rozmawiałem z wyżej wspomnianym Beduinem, który okazał się bardzo ciekawą personą. Prowadzi prawdziwe beduińskie życie, które jest mieszanką tradycji i nowoczesności, ale o tym za chwilę. Jak się okazało, jego ojciec ma już czwartą żonę, a on ma dwudziestu braci i piętnaście sióstr...
Po dojechaniu do naszej bazy, przepakowaliśmy się, zjedliśmy posiłek, który był dość europejski, ponieważ składał się z ryżu, świeżo upieczonego mięsa, świeżych warzyw, puszki coca-coli lub fanty i frytek, co, przyznaję, było niemałym zaskoczeniem. Na pierwszych wspólnych zajęciach mówiliśmy o tym, czego boimy się podczas wyprawy. Ja najbardziej bałem się zatrucia pokarmowego, co jednak okazało się bezpodstawnie, ponieważ jedzenie było codziennie świeżo dostarczane z bazy.
Rozbiliśmy pierwszy obóz kilka kilometrów od bazy. Mogę z czystym sumieniem bardzo pochwalić organizatorów, ponieważ wszystko było fantastycznie przygotowane: od namiotów, przez śpiwory i karimaty, po peleryny przeciwdeszczowe, a skończywszy na okularach przeciwpiaskowych. Wbrew pozorom, peleryny były potrzebne. Okres, w którym tam byłem, to podobnie jak u nas, zima. W Polsce padał śnieg, a tam... deszcz. Tak, nawet na pustyni! Pierwszego wieczoru zostaliśmy zaproszeni do beduińskiej rodziny, z którą mieliśmy zjeść kolację. Beduini w dzisiejszych czasach z jednej strony bardzo restrykcyjnie trzymają się swoich obyczajów i kultury (kobiety jadły osobno, mężczyźni osobno; przed posiłkiem tradycyjna omańska kawa i owoce; najmłodszy „obsługiwał” pozostałych; kobiety „pokazywały” tylko oczy, ale nawet ich nie było za bardzo widać...), ale z drugiej żyją jak większość innych ludzi na Ziemi (mają prąd, klimatyzację, samochody, telefony komórkowe, telewizory...). Ten wieczór uświadomił mi, że tak naprawdę niewiele się różnimy od siebie.
Następnego dnia mówiliśmy o tym, co widać po człowieku na pierwszy rzut oka, a czego trzeba trochę głębiej poszukać. Oczywiście, kolor skóry, ubiór i język są zauważalne od razu, ale wierzenia, cele w życiu, wartości, to cechy, które są ukryte i potrzeba trochę czasu, aby je poznać. Tego samego dnia pojechałem pierwszy raz na wielbłądzie. To był mój pierwszy i ostatni raz, ponieważ przez chwilę poczułem się jak na rodeo, a nie na pustyni.
Dzień trzeci był ciekawy, ponieważ obudził mnie dziwny dźwięk uderzający w nasz namiot. Pierwsza moja myśl- piasek z wiatrem. Byłem w błędzie. Wyszedłem na zewnątrz i co się okazało? Okazało się, że padał deszcz. Było to naprawdę zaskakujące i niesamowite przeżycie, które ubawiło mnie do granic możliwości. Jak już wspomniałem nawet na takie okoliczności byli nasi kierowcy przygotowani. Tego dnia naszym tematem były stereotypy na temat islamu i rola mediów w ich kreowaniu. Ciekawie było usłyszeć, co przedstawiciele różnych krajów europejskich mieli do powiedzenia, ponieważ każdy z nas twierdził, co innego. Dla równowagi dodam, że Omańczycy też nie byli zgodni w poglądach na ten temat.
Dzień czwarty pod względem meteorologicznym też odbiegał od normy. Rozpoczął się spokojnie. Zjedliśmy śniadanie, umyliśmy się, spakowaliśmy i byliśmy gotowi ruszyć w drogę. Po kilkunastu minutach marszu zerwał się bardzo silny wiatr. Wiatr, który podnosił piasek, a ten wpadał w każdą możliwą szczelinę, którą napotkał na swojej drodze. Piasek w Omanie jest przepiękny i przyjemny w dotyku - ma kolor czerwony i jest bardzo drobnoziarnisty, co sprzyja zagnieżdżaniu się w każdym zakamarku ludzkiego ciała, a to jest niesłychanie uciążliwe i denerwujące. Tegoż dnia przeszliśmy najwięcej. Nie robiliśmy dłuższego postoju na debatę (ponieważ się nie dało), obiad zjedliśmy wraz z piaskiem w zębach, aby jak najszybciej dotrzeć do bazy, gdzie mogliśmy skorzystać z toalety, umyć się (w końcu) i przepakować. Wieczorem usiedliśmy w małych podgrupach i rozmawialiśmy o cechach dobrego człowieka i ludziach, którzy mieli szczególne znaczenie dla nas i naszego kraju. Ian, nasz trener z Anglii, zastrzegł, żeby nie wspominać o Mahomecie i sułtanie al Kabus. Wszyscy Omańczycy byli bardzo zawiedzeni.
Ostatni nasz wspólny dzień to pakowanie i powrót do stolicy. Zwiedzaliśmy tam bazar, gdzie mieliśmy chwilę wolnego czasu, a później przejechaliśmy do restauracji w centrum miasta na kończącą nasz wyjazd kolację. Podsumowaliśmy w kilku słowach, jak nasza ekspedycja wyglądała, podziękowaliśmy Markowi za pomoc w realizacji, a ja rozdałem wszystkim uczestnikom różne materiały promocyjne z mojego miasta- Bielska-Białej. Uważam, że był to miły gest, ponieważ wszystkim się bardzo podobał, Omańczycy bardzo go docenili i byli wdzięczni i kto wie, może kiedyś przyjadą właśnie na Podbeskidzie? Po kolacji zostaliśmy odwiezieni na lotnisko, skąd wszyscy sukcesywnie odlatywali do domów.
Będąc tam, na pustyni, tęskniłem trochę za domem, ludźmi, których kocham, nawet za rutyną codziennego życia. Z drugiej strony, bardzo szybko po powrocie zatęskniłem za tym spokojem, który tam znalazłem i za ludźmi, którzy mają rozwinięte wartości, które w Europie powoli zanikają. Do tej oazy spokoju, gdzie brak komórek, pośpiechu, życia na najwyższych obrotach jest czymś normalnym i powszechnym. Dlatego też, wielki przyklask z mojej strony otrzymał pomysł pozbycia się wszelkiego sprzętu elektronicznego na czas wyjazdu. Dzięki temu mogliśmy skupić się na tematach i dyskusjach, a nie na sprawdzaniu Facebook’a i wrzucania nowych zdjęć.
Bardzo chciałbym podziękować wszystkim, którzy umożliwili mi i pomogli w tej wyprawie. Spędziłem tam niesamowity tydzień, poznałem wspaniałych ludzi, a doświadczenia, które tam nabyłem pomogły mi zmienić postrzeganie na świat i moje podejście do życia.
W dniach 17-21 stycznia 2015 r. byłam uczestniczką projektu „Connecting Cultures”, organizowanego przez brytyjską organizację pozarządową pod tą samą nazwą oraz Ministerstwo Edukacji Omanu, Omański Komitet Narodowy UNESCO oraz Fundację MBI Al. Jaber i objętego patronatem UNESCO. Celem projektu jest promowanie dialogu pomiędzy państwami zachodnimi a arabskimi. W dzisiejszym świecie, rządzonym przez media, kraje arabskie przestawione są jako wylęgarnie terrorystów, gdzie kobiety nie mają żadnych praw, a wartością odznaczają się wyłącznie złoto i rafinerie ropy naftowej.
Dzięki pięciodniowemu pobytowi na omańskiej pustyni, bez dostępu do Internetu ani bieżącej wody, wraz z 19 dziewczynami, studiującymi od filozofii, poprzez dziennikarstwo, po medycynę czy prawo, miałam okazję dzielić się przemyśleniami na temat naszych kultur, stereotypów z nimi związanych, globalizacji i roli mediów w naszym życiu. Wieczorami, przy ognisku, zajadając się daktylami, słuchałam jak pewna Tunezyjka dumnie opowiadała o rewolucji w swoim kraju, o norweskiej edukacji, czy nawet punktualności szwajcarskich pociągów, a wszystko w intonacji starych, beduińskich pieśni. Rzeczą, która bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła, była pełna otwartość uczestniczek. Każda chciała dowiedzieć się jak najwięcej i podzielić się jak największą ilością informacji, gdyż jak raz powiedział Thomas R. Dewar: „Umysły są jak spadochrony – działają tylko wtedy, gdy są otwarte".
Usłyszenie o zamieszkach w Jemenie, z pierwszej ręki od Arabki, dla której strzelaniny na ulicach, strach przed wojną domową, ciągłe odmowy wiz są codziennością, prowokowało do interesujących refleksji i dyskusji. Tego typu rozmowy pozwalają docenić własne życie, ale również wzmacniają te głosy z tyłu głowy, domagające się sprawiedliwości, skupione na czynach: co ja mogę zrobić? Czy jestem w stanie coś zmienić? Ja jedna, wśród 7 miliardów? Prawda, szanse na to, że ruszę skorupę ziemską, zakończę wojny i tchnę wszechobecną dobroć w ten świat, są raczej małe. Jednak absolutnie nie usprawiedliwia mnie to w żaden sposób przed odrzuceniem odpowiedzialności za to, co się dzieję wokół mnie. Wszelkie przymykanie oczu na bezdomnych, narzekanie na imigrantów, polityczna krytyka… Co ja mam do tego? Czy byłam w ośrodkach dla osób ubiegających się azyl? Czy znam programy polityczne krajowych partii, czy dyletancko uważam się za „apolityczną”, bo przecież i tak nic nie zmienię, więc co mi do tego?
Wprawdzie 5 dni to niewiele, niemniej jednak Olivier Wendell Holmes powiedział: „Umysł ludzki, który rozwinął się dzięki dopływowi nowych idei, już nigdy nie wraca do poprzednich rozmiarów”. Całkowicie się z nim zgadzam.